Obudziłem się rano.
Chyba przez uczucie suszy. Jeśli coś takiego może w ogóle obudzić. Dylemat
każdego człowieka w takim położeniu rysuje się następująco:
Chciałbym, naprawdę
chciałbym wstać i pójść do kuchni po wodę. Jednak nie mogę. Przeczytałem,
kiedyś, że podczas leżenia wysokość ciała człowieka rośnie o kilka centymetrów.
Jestem prawie pewien, że w pozycji poziomej nie tylko to się zmienia, ale i
dystans, który ma się do pokonania i to nie o kilka centymetrów, a
wielokrotnie. W takiej sytuacji pójście do kuchni to nie ot takie pójście do
kuchni. To wyprawa, ekspedycja wymagająca wyspecjalizowanego sprzętu: pantofli,
spodni. Trzeba podjąć się operacji, której poszczególne etapy łączą się w całość.
Oto pokrótce, w miarę zwięźle i przystępnie opiszę jak to wygląda w teorii.
Odchylić kołdrę,
położyć nogi na ziemi, przejść do pozycji w pełni pionowej, rozpocząć podróż.
Najpierw do drzwi, nacisnąć klamkę, otworzyć drzwi ruchem po łuku, uważać, żeby
przypadkiem nie zamknąć, bo to dodatkowe wyzwanie w drodze powrotnej. Następnie
rozpocząć drugi etap podróży – do kuchni, podejść do lodówki. Ruchem po łuku,
lecz w swoją stronę, a nie tak jak w przypadku drzwi – otworzyć lodówkę, wyjąć
skarby, przygotować się do podróży, biorąc cztery do pięciu sporych łyków,
powrócić do pozycji poziomej, poprzez powtórzenie w odwrotnej kolejności etapów
z pierwszej fazy operacji.
A teraz pozwolę
sobie opisać jak to wygląda w praktyce.
Eeeeeehh… niee…
Jako, że jestem
nienajlepszym teoretykiem – po tych słowach głowa moja o poduszkę rypnęła. Co
potem? Potem sny. Pierwszy taki:
Sok pomarańczowy.
Nie tylko ze smaku, ale i z koloru tak pomarańczowy, jak nigdy wcześniej nie
widziałem ani nie smakowałem. Jego temperatura, o której świadczyła rosa na
naczyniu była idealna. A objętość tego dzbanka najlepsza, bo nieskończona! W
soku pływały kostki lodu, wydające wspaniałe dźwięki, obijając się o szkło i
pękając w napoju. Oprócz lodu - kawałki pomarańczy. Tak soczyste, że nic w
naturze tak soczyste nie jest i nie będzie. Kawałki pomarańczy wpadając do
szklanki - robiły: chlup! - wywołując przepiękne fontanny. A w samym środku
tego wszystkiego: JA! Naprawdę obrzydliwe wydają się reklamy soków przy moim
śnie.
Budzę się i suszy
jeszcze bardziej. Iść, czy nie? Przecież i tak nie mam soku pomarańczowego… Nie
idę i głowa wraca na swoje miejsce.
Słońce, lato,
kamienista plaża, szum rzeki. Słońce jest przyjemne tylko wtedy, kiedy nie
dokucza. A nie dokucza wtedy, kiedy można się schłodzić. Odstawiam zimny napój
na bok, bez strachu, że zginie lub się wyleje. Idę w kierunku wody i zamaczam
stopy. Zimne kamienie i woda przepływająca pomiędzy palcami to cholernie
przyjemne uczucie. Wchodzę dalej. Uczucie chłodu opanowuje całe ciało, wreszcie
w bezwładzie rzucam się w wodę.
Budzik. Bodajże
najsprytniejsze ze wszystkich złych rzeczy jakie wymyślono. Człowiek sam go
ustawia, żeby rano kląć na potęgę i przestawić na 15 minut później, tylko po
to, aby znów kląć. Co też oczywiście zrobiłem.
Reklama tego
ciemnego napoju z Ameryki… Jestem otoczony przez bąbelki i różnego rodzaju
naczynia z tym napojem. Puszki, puszeczki, butelki, beczki, zwrotne,
niezwrotne, małe, duże, wielkie zbiorniki, cysterny, wreszcie rzeki i jeziora!
Wszędzie te cholerne bąbelki i ciemny płyn. Chcę wskoczyć do jeziora. Dziwna
postać ostrzega mnie słowami:
- pływamy, pływamy,
ale nie pijemy.
-Jak to?!
- dwa pięćdziesiąt
kochaniutki!
Sięgam do kieszeni,
a tam pustka. Złamanego grosza! Rozpacz i strach.
Budzik. Klnę
kolejny raz sam na siebie, że przypadkiem o nim nie zapomniałem. Klnę i wstaję,
klnę i idę do lodówki. Klnę, nic tam nie ma.