niedziela, 19 grudnia 2010

Facebookowa tabelka

Przed chwilą, po walce z krzakami, które mają czelność nazywać się KODEM, umieściłem z boku bloga, facebookową tabelkę. Taka niespodzianka na koniec roku (oprócz życzeń). Hop!

O karpiu

Święta za pasem, a ja w proszku.

Trzeba kupić Karpia, a z Karpiem może być kłopot. To przez powódź! Podobno Karp ma podrożeć bez mała o 100%. Rybka lubi pływać – każdy głupi wie. Każde dziecko wie. Wie też każde głupie dziecko. Ale, gdy wody za dużo tak jak w naszym kraju nad Wisłą w czerwcu (i tutaj wyrażenie „Kraj nad Wisłą” pasuje jak żadne inne), to rybkom też źle. Nawet jeśli nie odpłyną i nie znajdą się na dosłownym w tym przypadku - bruku, to okazuje się, że ilość wody w czerwcu szła w parze z - co tu dużo ukrywać - diametralnym pogorszeniem jej jakości, a rybki tego nie lubią.

Karp nie zając, a ucieka.

Rybek, które odpłynęły w dal i tych, które w brudnej wodzie powiedziały stanowcze: „tak nie można żyć” i zdechły, było w niektórych hodowlach nawet 40% (dane oczywiście wyssane z palca). Toteż teraz Karp, którego jest mniej, będzie się cenił. Czy możliwe jest, że czekają nas święta z chińską Pangą zamiast polskiego Karpia, który i tak pewnie sprowadzany był z Chin?

Do lasu po choinkę.

Stawianie w domu plastikowej choinki, to taka sama sytuacja, jak Panga zamiast Karpia. Plastikowa choinka nie upaćka Cię żywicą, a ość z Pangi nie stanie Ci w gardle, z tą małą różnicą, że ości z Pangi wyjęli Chińczycy, a plastikowa choinka żywicy nie ma odkąd istnieje. Dlatego po choinkę trzeba iść do lasu. Ukraść? Polecam, aby kraść choinki przed spowiedzią świąteczną. Ksiądz wybaczy, bo sam musi ukraść. Nie będzie chyba hipokrytą, a z Chin nie sprowadzi, bo w Chinach dominuje Buddyzm. A to tak jakby fabryki Pepsi kupowały cukier od Coca-Coli.

Dom ustroić.

Tu dopiero zaczyna się zabawa. Co roku Polacy prześcigają się z sąsiadami, kto lepiej „przywatuje” dom, balkon i dach. Kiedy krawędzie, na których można powiesić jakąś żarówkę się kończą, wtedy do gry wchodzą krasnale ogrodowe, specjalnie na święta okraszone czerwonym szprajem, renifery, to jest, jelenie z Castoramy za 18.79, z czerwoną żarówką zamiast nosa, z Leroy merlin za 4.99 – wszystko ze świątecznej promocji. Co bogatsi, lub sprytniejsi mogą pozwolić sobie na sanie do renifera z OBI za 15.99, lub z wygiętej rurki - całkowicie za darmo.

Kartki wysłać.

Przy tej sztuce, ładne ustrojenie choinki, przyprawienie barszczu i zrobienie kutii, tak żeby w ogóle dało się ją jeść… nie to przesada. Kutii nie da się zjeść. Nawet z keczupem. Od nowa. Przy tej sztuce, ustrojenie choinki i przyprawienie barszczu (kutię wykluczyłem) jest małym piwkiem. To naprawdę trudne napisać kilka miłych słów do najbliższej rodziny. Pomijając to, że trzeba wysłać do wszystkich, bo jak ciocia Helenka dostanie, a ciocia Zosia nie, to wywiad cioci Zosi od razu to wywęszy i za rok to my nie dostaniemy kartki, nie dość, że od cioci Zosi, to od cioci Helenki też nie, za to, że ciocia Zosia z niewiadomych powodów nie dostała. A ciocia Helenka jest mściwa… Pomijam też fakt, że trzeba być miłym. Najgorsze, jest to, że trzeba napisać RĘCZNIE, długopisem! W wigilię zwierzęta mówią ludzkim głosem, a ludzie piszą długopisem.

Złożyć życzenia.

To składam, aby świąteczny opłatek nie kojarzył się z podwyższonymi od stycznia opłatami za gaz, paliwo, prąd, wodę, ścieki, śmieci, żywność, przejazdy autostradą, VAT, papierosy, Karpia, alkohol, prostytutki… aby ość, co stanie w przełyku udało się wyjąć jakimś tradycyjnym sposobem, a nie operacyjnie, aby choinkę, podpaloną od świeczki, udało się ugasić zwykłą gaśnicą, a kaca po imprezie zwykłą wodą. Siup!

poniedziałek, 15 listopada 2010

Nie można mieć wszystkiego

Taka anegdotka-opowiastka.
Przyszedł do mnie mój 8-letni bratanek. Chwali się, że ma zaoszczędzone 30 złotych.
- to kupa forsy - mówię (właściwie to...) i spytałem skąd tyle ma?! Od razu, tak jakby spodziewał się tego pytania, odpowiedział: Jak wypadnie Ci ząb, to musisz włożyć go pod poduszkę, a rano zamiast zęba jest 10 złotych. Hmmm to wszystko jasne - powiedziałem, a na jego twarzy wyrysował się szczerbaty uśmiech. Z ciągle rozradowaną twarzą i jakby pełen satysfakcji powiedział:
- A mój brat, to on nie ma wcale pieniędzy!
A po chwili ze smutkiem:
- Ale ma zęby....

sobota, 30 października 2010

Czy ja źle wyglądam?

­Czy ja wyglądam źle? Pomyślałem dziś stojąc na przystanku, czekając na powrót do domu. Powodem tego była nadmierna obserwacja mojej osoby z zewnątrz. Starsze panie patrzyły się na mnie jak na mordercę, a czasem nawet jak na posła Palikota. Starsi panowie z politowaniem kiwali głową i szli dalej. Jeden ktoś nawet coś burknął, ale słuchawki w uszach szczelnie oddzielały mnie od słownego linczu. Młodzież jako bardziej obojętna na zło tego świata, chichotała pod nosem i mamrotała. Niby nie do mnie, a o mnie, ale takie ukośne stwierdzenia rykoszetem trafiają do celu z jeszcze większą precyzją.

Nie wiem co zrobiłem, może powinienem sobie stąd pójść, a może nawet uciec? Może po prostu nie jestem tu mile widziany? Ale kto jest na przystanku mile widziany? Każda następna osoba, która przychodzi czekać na autobus, traktowana jest jak kolejny kamyczek w bucie, który tylko bardziej uwiera i zabiera miejsce jedynej słusznej podróżniczce w bucie – stopie.

Nie widziałem dziś wiadomości, ani faktów. Może jestem poszukiwany, może nagrodę wyznaczyli, a ludzie którzy tędy przechodzą, patrząc się, widzą mnie jako worek pieniędzy. Nie wiedzą tylko jak się zabrać do otworzenia i robiąc kilka kroków myślą

– to na pewno nie on – tamten był przystojniejszy.

Bo telewizja upiększa. Widzieliście kiedyś w telewizji – w swoim plazmowym, płaskim bożku, reklamę potraw z torebek? Wesoła rodzina siada do obiadu (z torebki) kamera pokazuje mięsko: soczyste, pyszne, świecące od ociekającego sosiku, na widok którego nawet dzieci oblizują ślinę. A dzieci – każdy wie – golonki przecież nie lubią. Tak upiększony towar sprzedaje się raz. Głodny nabywca czeka na świecącą golonkę, mówi dzieciom:

- to takie jak na reklamie widziałeś przecież!

I dziecko ucieszone, też czeka, jak na Mikołaja. A gdy Mikołaj nie przychodzi, albo przychodzi, ale z prezentem nie takim jaki urodził się w jego małej główce, a innym, gorszym – jest płacz, golonka i kanapki z serem, które to dzieci akurat lubią.

Stojąc więc na przystanku i czekając na autobus, lub policję – kto to wie? Z poweekendowego zmęczenia i nużącego czekania na powrót do domu, zacząłem dłońmi przecierać policzki, oczy i skronie – kolistymi ruchami. Daje to chwilową ulgę i zabiera trochę czasu. Gdy czułem już, że oczy wytarte i za chwilę znów będą przekazywać mi wyraźny obraz, a mięśnie policzków odprężone, zobaczyłem, że starłem z nosa trochę jogurtu, który 5 minut wcześniej ochoczo jadłem z bułką ze słonecznikiem. Nie miałem przecież łyżeczki, żeby zjeść jogurt nie brudząc nosa…

A może ten świat nie taki zły? A jeśli nie taki zły, to czemu nikt mi nie pomógł? Tylko chichoczą i mamroczą. Całe życie, chichoczą i mamroczą.

Bob

sobota, 16 października 2010

O wiaderku

Gdzieś w Bieszczadach, na szlaku prowadzącym na Jasło, przy solidnie wydeptanej ścieżce leżało wiadro. Najzwyklejsze, niespecjalne. Stare, ze stalowym uchem wiszącym tylko na jednym… no właśnie, cholera.

Pragnę teraz zdefiniować, przybliżyć i opowiedzieć o ‘wiadrzanych’ uszach. Dlaczego ucho od wiadra tak naprawdę nim nie jest, a co za tym idzie - czym jest i gdzie wiadro uszy ma. Podążając za obiegową opinią oraz przekazami ludowymi, zwykły śmiertelnik ma prawo twierdzić, że ucho od wiadra, to cienka – najczęściej w kształcie podłużnego, wykrzywionego (metodą wyginania) – część łącząca w sposób półkolisty dwa najbardziej odległe od siebie krańce obwodu wiadra w miejscu, w którym to wiadro, ma swój (tu brakuje ładnych, estetycznych słów) otwór. Zastanawiając się jednak dłużej i nazywając poszczególne części wiadra tj. Ucho i zbiornik, możemy z łatwością zauważyć, że te dwa elementy, to bardzo słaba kooperacja. Do szczęścia potrzeba, śmiem twierdzić, najważniejszej części. Czemu najważniejszej? Bo zarówno bez ucha wodę w wiadrze przeniesiesz i bez zbiornika uchem się za uchem podrapiesz. Lecz bez tego elementu, nie byłoby wiadra w takim kształcie jaki znamy. Mało tego, nie byłoby wiadra wcale. Czy już wiesz? Ucho! Mało tego dwa! Oprócz jednego, o którym mowa wcześniej. Uszy na krawędzi wiadra, są integralną częścią zbiornika, oraz umożliwiają stałe zamocowanie UCHWYTU do zbiornika. Koniec wykładu oraz kropka.

Było więc metalowe wiadro, stare, bardzo stare, bardzo mocno poniszczone, pomyślałbyś – śmieć. W pogiętym metalu, rdza wygryzła dziury, przez tą dziurę, co jakiś czas wchodziły do wiadra mrówki i żuki, lecz nie zastając nic w środku wychodziły zdegustowane. Widać, że dużo przeszło, a w ostatniej być może wędrówce pomagali mu turyści. Ochoczy najpierw - widząc ów śmieć z daleka wynosili coraz wyżej, by po 5 metrach swój zapał zgasić i zostawić wiadro bliżej celu. Nie każdy brał, tak jak nie każdy lubi kminek w chlebie. Niektórzy przechodzili klnąc na śmieciarzy, że potrafili taki złom tak wysoko wtargać i zostawić. Inni zatrzymując się klęli, że wiadro dziurawe i na jagody się nie nada. Inni zaś przechodzili wyklinając MPGK… Byli też tacy, co stawali i przeklinali na czym świat stoi, że ciągle pod górę i, że w ogóle nie warto. Wielu i wiele to wiadro widziało. Ja sam pamiętam, że spotkałem je kilkukrotnie, za każdym razem coraz wyżej.

Aż do czasu. Było rdzawe wiadro, było i nie ma, nad czym ubolewam. Wiadro – symbol i drogowskaz. Widząc wiadro wiadomo było po pierwsze gdzie jestem. Po drugie, że w ogóle jestem na dobrej ścieżce. Po trzecie, że już całkiem niedaleko. Ktoś zabrał. MPGK? Może jakiś złomiarz, pokusił się na taki okaz i przyjechał aż z okolic Jasła, pod to nasze – Jasło. A może to kolekcjoner? Wiadro zyskałoby drugie życie! Ciężko powiedzieć co teraz będzie. Może ktoś życzliwy przyniesie nowe wiadro. Żeby ludzie się we mgle nie zgubili. Takie niby niepozorne wiadro, a gdy go nie ma to ból i kłopot.

obiBobiszcz

niedziela, 19 września 2010

Chmury, Chmurki, Chmureczki

Chmury, to bodaj najlepsza rzecz, jaką podziwiać może człowiek. No dobra, tęcza jest równie fajna, ale ma parę wad. Po pierwsze, została sobie przywłaszczona, przez pewne środowisko,przez co zachwycanie się tęczą, może zostać źle odebrane. Po drugie – stosunkowo rzadko dane nam jest ją oglądać. Wróćmy więc do chmur.

Co takiego niesamowitego jest w chmurach? Tysiąc rzeczy, z których na co dzień nie zdajesz sobie sprawy! Zobacz tylko. Na chmury nie ma biletów wstępu, choć bywa, że to niesamowity spektakl. Chmury dla każdego są takie same - nie ważne, czy ktoś mieszka w pałacu, czy na dworcu. Poza tym nikt nie może mieć chmury (swoją drogą, tęczę owszem, o czym mówiłem wcześniej). Nikt też nie może sterować chmurami! Jedynym wyjątkiem są tutaj Rosjanie, którzy nasłali (co jest oczywiście niepodważalnym faktem) chmurę na pewne lotnisko w okolicach Smoleńska.

Jedyną sytuacją, w której nie można obserwować chmur jest bezchmurne niebo. To tak jakby nie móc jechać na wakacje nad morze, tylko dlatego, że jedziemy w góry, a taki stan rzeczy chyba każdy jest w stanie zaakceptować. Nie bez powodu mówi się, że ktoś buja w obłokach, czyli chmurach. Takie bujanie to rzecz przyjemna i chociaż nikt tak naprawdę w obłokach nie bujał, to każdy wie, że tak jest! Moim zdaniem, to jeden z najtwardszych argumentów, które przemawiają za tym, że chmury po prostu do cholery są fajne!

KONIEC I PE-ES

Brak mi słów na ewentualne zakończenie, tego wywodu. Przepraszam, ten tekst powstawał 2 tygodnie. Wrześniowe, nisko zawieszone CHMURY działają na mnie tak jak zwykle – zatwardzeniem. Tak, czy inaczej staram się, a w głowie mam całkiem nowy pomysł, podejrzewam, że efekt już niedługo, gdy tylko wymyślę chwytliwy tytuł. Tymczasem pozwolę sobie jeszcze raz pobujać w obłokach:

http://www.youtube.com/watch?v=dwDa5dMmfZ4

piątek, 13 sierpnia 2010

Spadające gwiazdy

Wczoraj w nocy, na niebie mogliśmy obserwować Meteoryty! Brzmi groźnie, lecz NASA mówili, żeby się nie bać, bo one rzekomo malutkie jak ziarenko piasku. Ja tam wolę dmuchać na zimne. No bo wyobraź sobie taką sytuację. Wychodzisz wieczorem obserwować Perseidy. Skoro małe jak ziarenka piasku, to niech Ci taki okruszek-opryszek w oko wpadnie! Jest nawet takie przysłowie – piaskiem po oczach – rzecz wyjątkowo niemiła.

Plan miałem prosty: Wychodzę do knajpy, tam się schowam przed tymi meteorytami, a potem późno w nocy, szybko czmychnę do domu. W końcu każdy kiedyś śpi, czemu Perseidy nie? Będąc w knajpie dużo myślałem. Człowiek taki jak ja ma tyle spraw na głowie, tyle różnych kłopotów. Zacząłem więc przy piwku i w gronie znajomych szukać rozwiązania.

- A wiecie, że dziś w nocy będzie dużo spadających gwiazd? - rzucił ktoś przy stoliku. O ja głupi! Oto rozwiązanie. Lek na moje wszelkie bolączki!

- Ile? - zapytałem.

- Dużo, bardzo dużo.

Każdy z nas wie, że gdy na niebie pojawia się spadająca gwiazda, to należy pomyśleć życzenie i na bank się spełni, a jeśli będzie tych gwiazd tak dużo jak mówią, to na pewno dla każdego starczy. Przygotowując więc garść życzeń sięgnąłem po następne piwko. Życie ciężkie, to i problemów wiele, jak wiele problemów, to życzeń cała kupa. Każde z życzeń trzeba dobrze przemyśleć, żeby nie zrobić gafy. Nasłuchałem się już dowcipów o rybakach, którzy po złowieniu złotej rybki nie wiedzieli co zrobić i wychodzili na tym różnie. W ciągu długich i wyczerpujących przygotowań, przedkładaniu ważniejszych życzeń przed te mało ważne, spędziłem kilka godzin.

Kiedy już byłem gotowy wyszedłem z knajpy i ku mojemu zdziwieniu okazało się, że już po wszystkim. Nie ma żadnych gwiazd, ani spadających, ani tych czekających na spadanie też. Jedna tylko gwiazdka szykowała się na całodniową szychtę. O ja głupi! Nieszczęśliwy! Wszystko na nic. Mimo, że słonko jeszcze za horyzontem i spadać chyba na razie nie zamierza, to pozwoliłem sobie naciągnąć reguły gry i zrozpaczony chciałem wypowiedzieć moje najważniejsze życzenie. Ale zaraz… co to było? Cholera, zapomniałem.

JA CHCE DO DOMU! Krzyknąłem głośno i obudziłem się rano z jednym kłopotem więcej.

Tradycyjnie pytam: jaki z historii tej morał płynie? Tradycyjnie też odpowiadam. Morały dwa. Pierwszy, to żeby nie czekać na spadającą gwiazdkę w nadziei, że nam pomoże. A drugi: godzina 4:50 to stanowczo za późno na oglądanie gwiazd.

Obibobiszcz

wtorek, 13 lipca 2010

10 praw Bogusza

1. Prawo jest jedno i należy go przestrzegać.

2. Jeśli prawa są dwa, to właśnie to jest drugie.

3. Trzecie prawo zazwyczaj diametralnie różni się od dwóch pierwszych.

4. Gdyby trzecie prawo nie różniło się diametralnie od dwóch pierwszych, to czwarte byłoby całkiem inne.

5. Gdyby czwarte prawo nie mówiło o tym, o czym są trzy pierwsze, to mogłoby być tylko dwa prawa.

6. Trzecie prawo zazwyczaj jest tym najważniejszym, więc dziesięć praw, które składa się tylko z dwóch, byłoby zupełnie mało ważne.

7. Gdyby dziesięć praw składałoby się z dwóch, to byłyby to dwa prawa.

8. Gdyby były tylko dwa prawa, to fizycy i tak znaleźliby pozostałe osiem.

9. Kiedy praw jest dziesięć, to przy dziewiątym brakuje pomysłów na pozostałe dwa.

10. Prawo dziesiąte jest tylko dla picu i tak naprawdę jest zupełnie niepotrzebne

11. Gdyby prawo dziesiąte miało sens, to nie byłoby jedenastego.

piątek, 4 czerwca 2010

Rozważania obok kubka z herbatą

Z jednej strony, to napiłbym się tej herbaty, co stoi obok klawiatury, ale z drugiej... nie chce mi się, bo kubek pełny jest kubkiem ciężkim, a waga kubka o tej porze, biorąc pod uwagę intensywność ostatniej nocy przerasta moje szczere chęci nie mówiąc już o możliwościach. No rusz się do cholery.

Tak mały dystans dzieli moją rękę od tego kubka z herbatą. Ale tak nie można, lewą nie wezmę, bo jestem przecież praworęczny, a co jak rozleje? A jak kubek zbije? Zbyt duże ryzyko. Kto do cholery postawił kubek z lewej strony klawiatury?! Zresztą… załóżmy nawet, że przesunę rękę te 20 cm, przecież potem musiałbym wykonać ruch w stronę ust. Przecież ten kubek od twarzy to jak stąd na Księżyc! A z powrotem?! Trzeba odstawić! Przecież nie będę tak trzymał jak głupek! Jak bym wtedy pisał? Zresztą idiotycznie bym wyglądał. No rusz się do cholery!

Ciężkie brzemię przyszło mi nieść, oj ciężkie. Mówi się, że lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu. Niby prawda, ale z tej perspektywy, z której teraz na to patrzę, to raczej bujda. No bo tak: Mam sobie mój kubek na biurku i jest wypełniony herbatą po brzegi, pomijając już fakt, że najmniejsze zadrżenie ręki może spowodować katastrofę, to przecież jak wypiję herbatę, to będę musiał zrobić nową, a takiej misji dziś nie podołam. Trzeba wziąć się w garść, na czym stoimy? O! To jest dobre pytanie! Na czym ja stoję i co stoi na przeszkodzie? Czym jest przeszkoda? Nie wiem i zapewne prędko się nie dowiem. Przeszkody nie usunę, bo coś na niej stoi. I tak stoi ludzkość twarzą w twarz z problemami. Noo rusz się do cholery!

Dobra więc mam swój kubek pełen herbaty i gadam do siebie, czy można na tym fotelu upaść jeszcze niżej? Ale widzę, a raczej czuję promyk nadziei! Muszę iść do łazienki! A to oznacza, że w drodze powrotnej mogę zabrać ze sobą kubek. Tak zrobię

Dużo wysiłku mnie to kosztowało, cały zadany sobie trud! Tyle zmarnowanej energii z ostatnich pokładów, z rezerwy! Wszystko na nic. Życie potrafi zaskakiwać i niestety zbyt często negatywnie. Otóż gdy już zebrałem się w garść i w drodze powrotnej, tak jak skrzętnie, w najmniejszych szczegółach zaplanowałem, zabrałem ze sobą herbatę okazało się, że bezczelna ostygła! Noo ruuusz się do cholery!

Jedyne, co mogę dziś zaoferować innym ludziom, to piosenkę:

niedziela, 30 maja 2010

Anegdotka powodziowa

Ostatnio długi czas szukałem pomysłu, znalazłem go dopiero w okolicach Sandomierza i jak się okazało spadł z nieba. Podsłuchałem taką historię Powódź, ludzie wynoszą swój przemoczony dobytek na śmietnik. W okolicy warkot pomp odprowadzających wodę z podwórek. Dwóch strażaków siedzi przy swoim wozie i popija wodę. Nagle przychodzi mieszkaniec wioski, około 70-tki, przysiada się i mówi: 20 kaczków miałem! Zabrało! Świnie miałem! Utopiły się! Kartofle zasadzone! Błoto zostało! Nic nie ma! Żyto posiane było! Ani śladu! Wszystko zabrało! Nawet drwa na zimę już uczyniłem! Popłynęło! Opowiada tak dłuższą chwilę, wreszcie skończył, strażak zakłopotany nie wie co powiedzieć, jak pocieszyć? Wreszcie odzywa się najserdeczniej jak tylko potrafi: Może wody?
I jaki morał z opowieści tej płynie? Ano taki: "jakżeś dobry strażak, to chujowy psycholog!"

Bobiszcz

niedziela, 25 kwietnia 2010

Kot Schrödingera

Pamiętacie może jak kiedyś napisałem tutaj o moich dokonaniach z różnorakich dziedzin? O tutaj: Nieznane fakty z życia B. było też o fizyce. Chociaż tak teraz patrzę i jest tam tylko wzmianka. Żeby nie pozostać gołosłownym, postanowiłem udowodnić coś wszystkim niedowiarkom i zająć się mechaniką kwantową. Pewnie to z moich ust zabrzmi jak totalna brednia, ale przypominam, że Wikipedia to nie tutaj.

Tak więc nie przedłużając, zajmę się tematem z pogranicza mechaniki kwantowej oraz prawa pracy.

Kot Schrödingera

W 1935 roku pan Erwin Schrödinger wymyślił sobie następujący eksperyment: zaprosił do niego kota. Niestety żadne źródła nie podają, czy był to faktycznie kot Schrödingera, czy inny, przypadkowy, nazwijmy go tradycyjnie - Filemon. W każdym bądź razie, Erwin razem z Filemonem zabrali się do roboty. Bardziej Filemon, bo w tym przypadku to on był „fizyczny”, a Erwin „umysłowy” i tylko się przyglądał, a właściwie czekał. Otóż! Erwin zamknął Filemona w pudełku. Ot wszystko! I o co tyle krzyku? A no o to, że w pudełku na kota, czeka „żarcik” - źródło promieniotwórcze oraz detektor promieniowania – licznik Steff... tfu! Geigera-Müllera. Kiedy licznik wykrywał promieniowanie, uwalniał gwóźdź programu, lub inaczej gwóźdź do trumny kota – truciznę i bynajmniej nie był to przeterminowany whiskas… Pomyśli ktoś, tak jak ja na początku pomyślałem - no i co? Okazuje się, że fizycy, którzy mają zbyt wybujałą wyobraźnię stwierdzili, że dopóki nie otworzymy pudełka i nie sprawdzimy co u Filemona, nie możemy stwierdzić, że nie żyje, ale nie możemy też stwierdzić, że żyje! Otóż znajduje się wstanie SUPERPOZYCJI! Jednocześnie żyje i nie żyje! I co Wy na to? Ciężko to pojąć dlatego wymyśliłem bardzo przystępne porównanie.

To tak jak w pracy w sobotę. Wiadomo, że po całym tygodniu ciężkiej pracy – nie chce się. Pracownik w sobotę znajduje się w stanie SUPERPOZYCJI. Pracuje, a jednak nie pracuje, bo wiadomo, to się piwo znajdzie, czy coś, a to już o imprezie wieczornej myśli, a to słońce zbyt głośno świeci. Powie ktoś mądry, że to nie jest stan SUPERPOZYCJI, bo kot był w pudełku, nie było go widać i dlatego nie wiadomo co się z nim działo. A ja odpowiem. Dopóki inwestor nie pojawi się na placu budowy – nie wiadomo co się dzieje z pracownikami.

czwartek, 1 kwietnia 2010

Prima Aprilis

Dziś prima aprilis. Mógłbym zrobić sobie jakiś żart, ale nie. Nie będzie żartów, bo ja nie robię żartów. Mógłbym na przykład napisać, że dziś o godzinie 21.00 czasu LETNIEGO, zamknąłem bloga. Miałbym wtedy pretekst i pod pozorem braku czasu nigdy go już nie włączyć. Pewnie teraz, w tych (nie chwaląc się) 72 miastach w Polsce i nie tylko, wybucha euforia. Nareszcie koniec bredni o czarnych kotach "Słonecznikach van Gogha i Waleniu Konia" Ale nie, ja nie robię żartów. Mógłbym też obok w tej rubryczce gdzie czasem pojawia się żart, napisać dobry dowcip, który ostatnio usłyszałem w Krakowie, ale lepiej nie. Bo wtedy to państwo, a nie ja zamknie mi bloga. Podobno nie wolno takich żartów mówić publicznie. Państwo ich nie lubi. Ja nie robię żartów. Mógłbym zmienić szatę graficzną na różowy albo jakiś taki inny słodki. Podobno wtedy oglądalność skacze niesamowicie i są na to dowody, których nie przytoczę, bo ja nie robię żartów. Mógłbym tu dzisiaj nie napisać nic, ale to że dziś od północy weszło tutaj 30 osób, podczas gdy zwykle robi to około, 10 zmusiło mnie do tego, by usiąść przed komputerem. Oczekiwaliście żartu? Cóż, ja nie robię żartów.

PS. Nawiązując do tych 72 miast... co ciekawego można zobaczyć w Kurylówce? W każdym razie, Kurylówkę pozdrawiam

Bobiszcz

poniedziałek, 22 marca 2010

Zawody w usuwaniu resztek śniegu z podwórek

Coroczne, międzysąsiedzkie zawody w usuwaniu resztek śniegu z podwórek rozpoczęte! Jak co roku znak do startu dał sam sołtys wbijając pierwszą łopatę w brudno-białą hałdę. Niestety sołtys ma swoje zajęcia i zaraz po tym musiał wrócić do pracy. Zresztą mówi się, że obchodzi go ten śnieg tyle co zeszłoroczny… śnieg. Na swoim podwórku pani Helena – zeszłoroczna tryumfatorka wiosennych zmagań, a u jej boku wspierająca ją rodzina z łopatami. Pani Helena twierdzi, że rodziny wielodzietne zawsze, były faworytami i na pewno wie co mówi, bo co dziewięć łopat to nie dwie. Złośliwi sąsiedzi twierdzą jednak, że mąż mistrzyni używa zakazanych substancji, które pomagają drużynie wygrywać, sam pan Zbigniew zaprzecza, ale zaznacza, że: (tu cytat) „szszyztkhie zieci to mojja, zzasługha!”

Każdej wiosny podczas imprezy można obserwować, jak pomysłowi bywają uczestnicy. Zwłaszcza ci, którzy nie mając tylu rąk do pracy, co pani Helena z Mężem, szukają coraz to nowych sposobów, na usunięcie niechcianego śniegu. Pan Wojciech tydzień przed zawodami przywiózł kontener specjalnej soli z Wieliczki, która jak twierdzi zrobi brudną robotę za niego. Co na to jury? Rok temu po zawodach w lokalnej gazecie mogliśmy przeczytać oficjalne oświadczenie: „Sól nie znajduje się na liście substancji zakazanych. Nie ma więc przeciwwskazań, aby jej używać,”. Pan Wojciech twierdzi, że to oczywiste, że przeciwwskazań nie ma, wszak sól, którą kupił ma homologację MKOL-u. Jeszcze dalej posunęła się Pani Stanisława, która na całym podwórku rozstawiła i zapaliła gromnice. „W tym roku Najświętsza Panienka pomoże mi wygrać!” – mówi seniorka. „To sprytne” – mówi proboszcz tutejszej parafii, który przed plebanią rozsypuje popiół krzycząc co chwilę „z wody powstałeś i w wodę obrócisz!”

Za czarnego konia tegorocznych zawodów, uważa się właściciela sklepu, który przed całym zamieszaniem, ogłosił, że piwo w dniu zawodów jest przecenione o 50%. Zniósł też na 24 godziny zakaz spożywania alkoholu przed sklepem. Pytany o co w tym wszystkim chodzi, prosi o dyskrecję i odpowiada krótko: „Rozdepczą”. To naprawdę dobra metoda. Świadczy o tym fakt, że na półmetku czasu, nieświadoma niczego klientela zadeptała prawie cały śnieg. Zacierając ręce, właściciel powiedział też, że dziś wyjątkowo nie będzie przeganiał sikających pod jego sklepem.

Nie obyło się też bez incydentów i zamieszek. Rano przed samym startem, okazało się, że łopaty, które pan Krzysztof i jego serwismeni przygotowywali od trzech tygodni, specjalnie na ten dzień w niewyjaśnionych okolicznościach straciły drewniane trzonki. „To wielki ból, razem z ekipą pracowaliśmy na sukces tyle czasu i wszystko na nic” mówi zrezygnowany pan Krzysztof. Równocześnie nie kryje podziwu dla ogniska, jakie rozpalił jego sąsiad. Później, bo około 15.30 w okolicy dało się słyszeć: „Ty (tutaj cenzura), jak możesz?!” Oraz głośny trzask łamanej łopaty. Okazało się, że pan Mariusz wyrzucając śnieg na posesję swojego sąsiada - pana Kazimierza, zauważył nagle, że na drugim końcu ogrodzenia dzielącego sąsiadów, pan Kazimierz z energią robi to samo. Podobno szczątki plastikowych łopat porozrzucane były w odległości 100m od miejsca zdarzenia.

Blisko zwycięstwa był pan Eugeniusz. Jak wielkie było jego zdziwienie i jak słuszne rozczarowanie, kiedy po (wydawałoby się) skończonej pracy, pozując do zdjęcia ze swoją łopatą, usłyszał szum śniegu zjeżdżającego z dachu jego domu. Po długim dniu ciężkiej i zaciętej rywalizacji, gratulacje od burmistrza oraz główną nagrodę – roczny zapas lodu do drinków wraz z zamrażarką, otrzymała pani Eleonora, która wykazała się nie lada inteligencją i na łamach lokalnej gazety obwieściła, że jej śnieg jest cudowny, gdyż ulepiony z niego bałwan do złudzenia przypomina jednego ze świętych. „Każdy chce mieć taki śnieg! I takiego bałwana!” z radością mówi zwyciężczyni.

Tradycyjnie po dekoracji i przyznaniu nagrody głównej, w remizie odbyła się huczna zabawa, która trwała do białego rana. Wychodzący z niej około godziny 5.00 nad ranem mieszkańcy, nie mogli wyjść z podziwu i nie kryli frustracji gdy zobaczyli, że na ziemi leży 50 cm świeżego puchu.

niedziela, 21 marca 2010

Zgromadzenie Spontaniczne

Jak donosi „Gazeta prawna”, której jestem pasjonatem, miłośnikiem oraz prenumeratorem:

Organizator zgromadzenia spontanicznego powinien powiadomić policję o zamiarze jego przeprowadzenia nie później niż 24 godziny przed zgromadzeniem.

Rozumiem, że język prawny może być dla niektórych trudny i niezrozumiały. Toteż na chwilę wcielę się w role prawnika, żeby przełożyć wszystko na polski.

Przyjmijmy też, że jestem organizatorem kulturalnej popijawy, co wprawdzie prawnikowi nie wypada, ale ten fakt pomińmy. Jak wiadomo popijawa jest zgromadzeniem jak najbardziej spontanicznym. W świetle nowego prawa jako organizator będę musiał wyprzedzić swoją spontaniczną myśl: „napiłbym się” o co najmniej 24 godziny. Muszę też zadzwonić na policję i powiadomić o tym fakcie: „panie władzo jutro wieczorem mam zamiar przeprowadzić zgromadzenie spontaniczne – będziemy pić wódkę!, skończymy o 2 w nocy, proszę czekać na nas z alkomatem”

Na szczęście, czytając dalej widzę że:

„Zgromadzenie spontaniczne to zgrupowanie przynajmniej 15 osób zwołane w celu wspólnego wyrażenia stanowiska w związku z wydarzeniem nagłym i niemożliwym do wcześniejszego przewidzenia”

Tak więc, nie będę w obowiązku dzwonić do policjanta jeśli na moją imprezę przyjdzie mniej niż 15 osób. To spore ograniczenie! A co jeśli Stefan przyjdzie z kolegą? Jeśli jednak już mam ponad 15 osób, to aby spełnić wszystkie wymagania i moje zgromadzenie spontaniczne uczynić przysłowiowym „niezłym pierdolnięciem” musimy wyrazić wspólne stanowisko w związku z wydarzeniem nagłym i niemożliwym do wcześniejszego przewidzenia. Gdy skończy się alkohol, co ciężko przewidzieć - wszyscy razem, demokratycznie wygonimy kogoś do sklepu.

”Nie będzie można go zakazać, a rozwiązanie zgromadzenia przez policję w trakcie jego trwania ma być możliwe tylko wtedy, gdy zagraża życiu lub zdrowiu ludzi albo mieniu w znacznych rozmiarach”

Nikt też nie będzie mówił mi, czy mogę zrobić imprezę i nikt nie będzie mógł rozpędzić towarzystwa w trakcie jej trwania, bo nie ma nic gorszego niż piwo dopite do połowy – ani puste ani pełne. Nie będzie, chyba, że zgromadzenie jest na tyle spontaniczne, że zagraża życiu, lub zdrowiu albo mieniu w znacznych rozmiarach. To dość ciekawa wzmianka. Jeśli ktoś przesadzi z ilością alkoholu i zabije „zgona” - państwo, które troszczy się o nas wszystkich, zgromadzenie przerwie. Zastanawiają mnie „znaczne rozmiary” zagrożenia mieniu. Jeśli wyrzucę telewizor przez okno to nie spełnię warunku znacznych rozmiarów. Lodówka będzie w sam raz!

Co tu dużo mówić? Gromadźmy się i bądźmy spontaniczni!

niedziela, 7 marca 2010

Chińczycy, Dżdżownice i Dzień Kobiet

Czy to chiński rok szczura, smoka, konia czy dżdżownicy, co rok przychodzi dzień 8 marca – dzień kobiet. Swoją drogą to ciekawe, czy w Chinach też ludzie obchodzą dzień kobiet. No bo jeśli mamy (oczywiście przykładowo) rok wspomnianej już dżdżownicy, albo żuka gnojarza to przecież nie można z tego roku „wycinać” jakichś osobnych dni, dla kogoś innego! Nie ma św. Mikołaja! Nie ma Walentego! Nie ma Andrzeja! To nie ma i dnia kobiet! Jest dżdżownica i już! Pomyślcie tylko jaka ważna jest dżdżownica dla Chińczyków. Dzięki dżdżownicom gleba jest lepsza. I bynajmniej nie dlatego, że dżdżownice glebę spulchniają, bo to bujda dla dzieci w podstawówce, a dlaczego? A już tłumaczę. Odpowiedź jest prostsza niż myślicie! Jak na pewno każdy z Was wie, Chińczycy rocznie łowią 16000 ton ryb, co stanowi 18% światowego połowu! A na co się łowi ryby?! Na robaki! Czerwone! Dżdżownice! I teraz, co następuje. Chińczyków jest bardzo dużo, nikt już nie liczy w milionach, bo łatwiej na hektary. Jak taki tłum chińczyków zacznie ryć w ziemi, żeby dżdżownice wykopać na ryby? To ziemia spulchniona tak, że dżdżownicom kopary (nie te od spulchniania ziemi - inne) opadają. I możecie mi wierzyć lub nie, ale to oczywiste. Hektar chińczyków kopie – gleba spulchniona (to i urodzaj będzie większy) – dżdżownice są – ryby są! 16000 ton samo się nie złowi! Oj nie!

O czym ja to… Ah! Dzień kobiet! Jest to niezręczna data. Obiekt sporów, że to podobno komunistyczne święto itd. Rzec by się chciało „Kobiety na traktory!” Legenda głosi, że to komuniści takie święto wymyślili. Czerwone założenie i plan było takie: jeden dzień świętowania, komplementów, kwiatów, życzeń, ba! Może nawet czekoladek, bombonierek, a od jutra dawajta na traktor! No nic z tego nie wyszło, bo traktorów brakowało. Inna legenda również pochodzi z czasów PRL-u. Otóż dzień 8 marca ogłoszono dniem kobiet "w celu upamiętnienia zasług kobiet sowieckich w budowie komunizmu (…)” Oficjalnie… Dzień kobiet był świetną okazją, ażeby w sklepach uzupełnić braki i zdjąć z półek stare produkty. A przecież wyrzucić nie wolno! Toteż na ręce kobiet w dniu ich święta wędrowały rozmaite prezenty. Mit to, czy jednak legenda? Nie mi oceniać.

Prawda taka, że jest to kłopotliwa data. Bo kobiet bardzo dużo, wszystkim goździka podarować ciężko, a i dobre słowo z okazji święta warto złożyć. Jednak gdy pań tak wiele to sztuką jest silić się na bycie oryginalnym, bo każdej z obchodzących święto coś ładnego, niebanalnego i przy tym nieidentycznego powiedzieć – ciężko. A i goździki – wszystkie takie same… i drogie…

W tej chwili wypadałoby coś ładnego, niebanalnego powiedzieć. Cóż… przyszła zima - dżdżownice śpią, na morzu lód – ryby śpią – chińczycy nie łowią, wszędzie pełno śniegu - o goździka trudno. Zwracam się więc do żeńskiej części czytających tego bloga, z życzeniami „Słońców, Uśmiechów”. A jak śniegi zejdą to i Goździki będą! Ahoj!

piątek, 19 lutego 2010

Wystarczy tej powagi...

Jak sam drogi czytelniku tego prawdopodobnie najmniej poczytnego bloga w kraju, a może i całych Bieszczadach widzisz, post poniżej, a właściwie jego część pisana kupy się nie trzyma "pojawiają" się i "pojawiają" i "pojawiają" dziwne zdania - jedno po drugim. Cóż, zasada nr jeden złamana. Piłeś? Nie pisz! Obiecuję - więcej nie będę. Na całe szczęście, najistotniejsza jego część była nie do popsucia i nawet po paru piwkach udało mi się ją tam zamieścić! Ot co!:)

czwartek, 18 lutego 2010

Cóż mogę powiedzieć? Rzadko tutaj jestem poważny. Jeszcze rzadziej w tym miejscu pojawia się coś poważnego, a jeszcze rzadziej pojawia się trochę nostalgii. Nic więcej nie mówię... Łukasz Kawon. Zobaczcie!

czwartek, 4 lutego 2010

Ach biedny nasz pan Premier!

Ten tekst w żaden sposób nie odzwierciedla moich (tfu) poglądów politycznych:

Ach biedny nasz pan Premier! Ledwo słońce czoło pokazało, ledwo niebo zbladło, a on już na nogach! Godzina 8.30. Ja - prosty obywatel tego pięknego kraju. „Szarostrefowiec”, numerek w komputerze gdzieś na ulicy Wiejskiej - mam jeszcze pół godziny snu przed sobą. A on! Gdzie mi do niego! On światełkiem w tunelu La Manche dla powracających z wysp, on gospodarz cudotwórca. On - ostatni jeździec demokracji! On już był na nogach. Nieświadom tego co się w stolicy odbywa – obróciłem się na drugi bok i zasnąłem.

O godzinie 9.00, kiedy ja wstawałem - pełen optymizmu, patrząc na słońce, które już dawno przestało ocierać tyłkiem o szczyty gór, on – na dalekiej północy – w Warszawie, siadał patrząc na to samo słońce, przed komisją hazardową. Ach biedny nasz pan Premier – pomyślałem.

O godzinie 17.00, po pracy jedząc obiad moich uszu dobiegł znajomy głos. Wręcz matczyny – jakby mówił do mnie „już dobrze, już po wszystkim, jestem przy Tobie”. A więc on nadal mówi?! Jak to?! To już ósma godzina! Dajcie spokój panu Premierowi! Biedny pan Premier

Czy mnie oczy nie mylą? Jest godzina 20.00 on nadal mówi! A oni wciąż pytają! Choćbym nie wiem z kim rozmawiał, to po 11 godzinach nie miałbym już o co pytać! Ach ci nasi politycy! Tacy rozmowni. Widać, że się troszczą o dobro wspólne! Żeby nic nie umknęło uwadze! Trzeba dorwać winnych i oszustów! A nasz pan Premier! Jaki szlachetny! Odpowiada grzecznie, jak było. I jaką pamięć ma nasz pan Premier! Pamięta wszystko co się stało! Wszystko! Jakby z nut odpowiada, co robił 14 września! Taki to nasz pan Premier, jestem pewny, że nie zapomniał o tym co mi obiecał! Jestem spokojny.

Godzina 21.47. Dobija trzynasta godzina przesłuchania. Coś czuję, że towarzystwo ma na godziny płacone. Pan premier nadal mówi. Humor go nie opuszcza. Odkryłem jednak jego sposób na takie gradobicie pytań. Zauważyłem oglądając transmisję przy kolacji, jak pan Premier popija płyn. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że płyn spożywany jest z podejrzanie małego naczynia! Może ja się nie znam na szklankowych trendach, może to dlatego, że jest kryzys, może pan Premier nie ma czasu na picie w większych szklankach pomiędzy odpowiedziami, bo by się rozgazowało. Nie sądzę jednak, żeby ktokolwiek, NAWET nasz biedny pan Premier przyjął taką dawkę pytań na trzeźwo i nie pogubił się w zeznaniach.

Aż dziw bierze, że nasz pan Premier to wszystko wytrzymuje! Jestem pewien, że każdy na jego miejscu w tej komisji, tej HAZARDOWEJ, ledwo wytrzymałby godzinę, a po dwóch powiedział PAS.

sobota, 23 stycznia 2010

Chciałbym być leworęczny!

Tak, mam swoje zachcianki! I co z tego? Każdy je ma. Co więcej! Ma do tego niezbywalne prawo! Problem tkwi jednak w tym, że niektórzy swoje zachcianki mogą realizować, choćby nie wiem jakim kosztem, ale jednak. Ja nie mogę. Nad czym ubolewam? O co mi chodzi? Chciałbym być leworęczny! Takie moje marzenie, mam pełną świadomość, że nigdy się nie spełni, ale pomarzyć warto… Kiedyś myślałem o tym tylko czasami, jednak ostatnio fala różnych zdarzeń przekonuje mnie do tego coraz bardziej.

Pierwszy powód to taki, że kiedy kładę się do łóżka i ustawiam laptopa obok niego, czyli po prawej stronie względem mojego ciała w trakcie snu, gdy leżę na plecach, muszę opierać się na prawej ręce, w taki sposób, żeby utrzymać względny pion mojej szyi oraz głowy, a co za tym idzie - nie patrzeć na monitor bokiem… Nie wspominam już nawet o trudnościach, jakie większości „użytkowników-raczej-prawej-ręki” sprawia sterowanie myszką lewą ręką. Powinienem też dla jasności dodać, że z drugiej strony łóżka się nie da, bo tam stoi szafa i cóż… A Gdybym był leworęczny, wszystko poukładałoby się jak puzzle w jedną spójną całość. Sami zobaczcie: Lewa ręka pod głową, prawa steruje myszą. Byłoby inaczej, lepiej by było!

Drugi powód to taki, że gdy dokładam drzewa do pieca, albo o zgrozo rozpalam w piecu, żeby ciepełko było, to zawsze uwalę sobie prawy rękaw… tymi drzwiczkami, które otwierają się na prawą stronę, względem mnie, gdy do pieca stoję przodem. Gdybym był leworęczny to prawą ręką mógłbym sobie co najwyżej te drzwiczki otworzyć, bo tu z kolei lewą, trudniej, a lewą do pieca dołożyć drzewa. A tak to zawsze rękaw upieprzony. Lewą ręką byłoby inaczej… lepiej!

Trzeci - to taki, że gdy piszę, to trzymam długopis w prawej dłoni. A co jak mnie za lewym uchem zaswędzi?! Lewą ręką się drapać to przecież niebezpieczne nie mówiąc już o tym jak uciążliwe. Przecież żeby się podrapać lewą ręką za prawym uchem, jakiś mniej wprawiony drapacz taki jak niestety ja, zasłoni sobie oczy! I wtedy czujność uśpiona, a wróg nie śpi…

Czwarty - bardzo podobny. Nie wiem jak to się dzieje, ale pomimo mojej permanentnej i nieodwracalnej praworęczności zawsze wkładam telefon do lewej kieszeni. Jadąc tramwajem, czy autobusem trzymam się lewą ręką tych poręczy których trzeba się trzymać żeby nie spaść w wypadku nagłego hamowania przez kierowcę wariata. A co wtedy gdy podczas jazdy ja trzymam tej poręczy jak każą, a w mojej lewej kieszeni zadzwoni telefon?! Przecież poręczy nie puszczę! To niebezpieczne, a ja stronię od ekstremalnych przygód. Zresztą w regulaminie w każdym tramwaju i każdym innym środku komunikacji miejskiej pisze wyraźnie żeby się trzymać mocno i nie puszczać!! I wtedy szukaj prawą ręką w lewej kieszeni telefonu… Spróbuj jakie to łatwe a dopiero potem się śmiej!

Piąty, który wymienię, ale nie myślcie, że ostatni, bardziej wynika z buntu niż z jakiejś niewygody. Gdybym był leworęczny, napisałbym list (oczywiście lewą ręką) do jakiegoś wysokiego organu sądowniczego, z żądaniem, aby nie dyskryminować osób leworęcznych. Przecież to jawna dyskryminacja. Na co dzień! Na ulicy! W szkole! W pracy! Wszędzie! Na całym świecie! Ludzie witają się prawą ręką! A gdzie jest tolerancja dla leworęcznych?! Następnym krokiem byłoby zażądanie, aby w sejmie wprowadzić parytet! Niech w ławach sejmowych zasiada tyle samo lewo jak i praworęcznych! Trybunał praw człowieka w Strasburgu powinien się tym zainteresować! A jeśli tak się nie da to zażądam, aby te konsole do głosowania dla posłów były na środku każdego stanowiska, a nie tak jak teraz – po prawej! Zauważ jak będziesz w sejmie!

Na koniec przypomniała mi się ważna sentencja, która pasuje tu na końcu jak ulał. Ktoś mądry powiedział, (a ja przeczytałem i się teraz mądrzę): Dałbym sobie uciąć prawą rękę, aby móc być leworęcznym!

Wszystkich lewo jak i prawo ręcznych pozdrawiam

Bob


niedziela, 3 stycznia 2010

Nieznane fakty z życia B.

Obudziłem się dziś rano i pomyślałem… cholera! Chcę być sławny! Ale jak?... Długi czas biłem się z myślami i wreszcie stwierdziłem – „nie ma możliwości być sławnym kiedy ludzie, którzy Cię nie znają, nie mają możliwości Cię poznać!” Cały dzień w głowie przekładałem lata i miesiące mojego dotychczasowego życia. Zastanawiałem się, czy to przypadkiem nie będzie egoistyczne… ale cóż… z czegoś trzeba zasłynąć. Przecież na uzbieranie największej kolekcji znaczków pocztowych nie mam szans… chociażby dlatego, że nie mam klasera… Mogę jednak egoistycznie opowiedzieć o swoim życiu. Tak też zrobię:

Urodziłem się w szpitalu jako mały chłopiec. Od dziecka miałem smykałkę do pisania. Wystarczy przytoczyć pierwsze moje niebagatelne osiągnięcia. Już w wieku trzech lat popisałem flamastrem ściany w kuchni co spotkało się ze spontaniczną reakcją moich pierwszych czytelników i recenzentów - rodziców. W wieku pięciu lat biegle pisałem dyktowane przez moją mamę listy zakupów do zrobienia, po które oczywiście sam chodziłem. Mniej więcej w tym samym okresie nauczyłem się „nie pisać na różne sytuacje”, czyli prościej mówiąc unikać kłopotów. Dwa lata później wpłaciłem na książeczkę SKO swoje pierwsze pieniądze, co skrupulatnie zapisała pani w szkole, a ja złożyłem swój pierwszy urzędowy podpis. Później szło już z górki - podpisywanie listów poleconych za rodziców, popisywanie się przed kolegami, popisowe kaskaderskie wypadki w trakcie zabaw, o popisowości, których świadczyć może to, że nigdy nic sobie nie złamałem. Miałem jedynie raz pęknięty obojczyk, co zaowocowało gipsem od pępka po szyje, który oczywiście… popisałem. Zapomniałem jeszcze dodać, o pisaniu w krzyżówkach tego, co JA uważam za słuszne, nie poddawałem się więc łatwo, ogólnie przyjętym przez społeczeństwo pisanym, czy też niepisanym zasadom.

W późniejszym czasie, kiedy to pisanie kartek na zakupy było rzeczą zbyt prostą, a wymyślenie ich zawartości – nadal zbyt trudną, zajmowałem się głównie nauką i to w wielu kierunkach na raz. Wiele wyróżnień w konkursach matematycznych oraz fizycznych. Obaliłem kilkanaście tez z zakresu matematyki dyskretnej, o czym jednak ze względu na samą dyskretność zagadnienia i czystą przyzwoitość, nikogo nie poinformowałem. Chemia - mimo, że stosunkowo późno poznałem jej największe zalety - również nie miała dla mnie żadnych tajemnic. Dopuściłem się nawet pracy naukowej podejmującej zagadnienie Moli, która to jednak praca, ze względu na skromność mojej osoby wylądowała w szufladzie, a dokładniej w szafie. Prawdopodobnie to właśnie za duża wszechstronność moich działań przełożyła się w późniejszym czasie na niezdecydowanie w wyborze, najpierw przedmiotów maturalnych, a potem kierunku studiów, co w jeszcze dalszej konsekwencji skończyło się tym co robię najlepiej, a okazało się, że ktoś robi to jeszcze lepiej czyli – wypisaniem mnie ze studiów…

Oprócz tego wszystkiego mogę pochwalić się całą masą innych osiągnięć. Mało kto wie (cóż nikt się widocznie nie interesuje), że partie grane na okarynie elektrycznej w czołówce znanej kreskówki pt.: „Muminki” są mojego autorstwa i wykonania. W moim CV mogę też wpisać użyczenie głosu wielu postaciom z filmów i kreskówek - w przeważającej większości – niemych. Parę lat temu wziąłem udział w castingu do okrzykniętego później – skandalizującym, filmu dokumentalno-sensacyjno-psychologicznego, o wypalaczach węgla drzewnego w Bieszczadach pt.: „Czarny ląd”, nie przeszedłem jednak przez eliminacje ze względu na rzekomy brak widocznego podobieństwa do ewentualnych drzew lub krzewów, które miałbym zagrać.

Cóż, nie wszystko w życiu się udaje. Obecnie w planach mam zaistnienie w kręgach polityki i to na wyższym szczeblu. Nie chcę na razie mówić za dużo gdyż może to wpłynąć wywrotowo na sondaże poparcia w kraju, a nie od tego chcę zacząć… Zaczynam więc zajmować się dziedziną w której jestem najlepszy – zaczynam zbierać podpisy...

Bobiszcz