środa, 21 listopada 2012

Sen Tomasza B.


Obudziłem się rano. Chyba przez uczucie suszy. Jeśli coś takiego może w ogóle obudzić. Dylemat każdego człowieka w takim położeniu rysuje się następująco:
Chciałbym, naprawdę chciałbym wstać i pójść do kuchni po wodę. Jednak nie mogę. Przeczytałem, kiedyś, że podczas leżenia wysokość ciała człowieka rośnie o kilka centymetrów. Jestem prawie pewien, że w pozycji poziomej nie tylko to się zmienia, ale i dystans, który ma się do pokonania i to nie o kilka centymetrów, a wielokrotnie. W takiej sytuacji pójście do kuchni to nie ot takie pójście do kuchni. To wyprawa, ekspedycja wymagająca wyspecjalizowanego sprzętu: pantofli, spodni. Trzeba podjąć się operacji, której poszczególne etapy łączą się w całość. Oto pokrótce, w miarę zwięźle i przystępnie opiszę jak to wygląda w teorii.

Odchylić kołdrę, położyć nogi na ziemi, przejść do pozycji w pełni pionowej, rozpocząć podróż. Najpierw do drzwi, nacisnąć klamkę, otworzyć drzwi ruchem po łuku, uważać, żeby przypadkiem nie zamknąć, bo to dodatkowe wyzwanie w drodze powrotnej. Następnie rozpocząć drugi etap podróży – do kuchni, podejść do lodówki. Ruchem po łuku, lecz w swoją stronę, a nie tak jak w przypadku drzwi – otworzyć lodówkę, wyjąć skarby, przygotować się do podróży, biorąc cztery do pięciu sporych łyków, powrócić do pozycji poziomej, poprzez powtórzenie w odwrotnej kolejności etapów z pierwszej fazy operacji.

A teraz pozwolę sobie opisać jak to wygląda w praktyce.

Eeeeeehh… niee…

Jako, że jestem nienajlepszym teoretykiem – po tych słowach głowa moja o poduszkę rypnęła. Co potem? Potem sny. Pierwszy taki:

Sok pomarańczowy. Nie tylko ze smaku, ale i z koloru tak pomarańczowy, jak nigdy wcześniej nie widziałem ani nie smakowałem. Jego temperatura, o której świadczyła rosa na naczyniu była idealna. A objętość tego dzbanka najlepsza, bo nieskończona! W soku pływały kostki lodu, wydające wspaniałe dźwięki, obijając się o szkło i pękając w napoju. Oprócz lodu - kawałki pomarańczy. Tak soczyste, że nic w naturze tak soczyste nie jest i nie będzie. Kawałki pomarańczy wpadając do szklanki - robiły: chlup! - wywołując przepiękne fontanny. A w samym środku tego wszystkiego: JA! Naprawdę obrzydliwe wydają się reklamy soków przy moim śnie.

Budzę się i suszy jeszcze bardziej. Iść, czy nie? Przecież i tak nie mam soku pomarańczowego… Nie idę i głowa wraca na swoje miejsce.

Słońce, lato, kamienista plaża, szum rzeki. Słońce jest przyjemne tylko wtedy, kiedy nie dokucza. A nie dokucza wtedy, kiedy można się schłodzić. Odstawiam zimny napój na bok, bez strachu, że zginie lub się wyleje. Idę w kierunku wody i zamaczam stopy. Zimne kamienie i woda przepływająca pomiędzy palcami to cholernie przyjemne uczucie. Wchodzę dalej. Uczucie chłodu opanowuje całe ciało, wreszcie w bezwładzie rzucam się w wodę.

Budzik. Bodajże najsprytniejsze ze wszystkich złych rzeczy jakie wymyślono. Człowiek sam go ustawia, żeby rano kląć na potęgę i przestawić na 15 minut później, tylko po to, aby znów kląć. Co też oczywiście zrobiłem.

Reklama tego ciemnego napoju z Ameryki… Jestem otoczony przez bąbelki i różnego rodzaju naczynia z tym napojem. Puszki, puszeczki, butelki, beczki, zwrotne, niezwrotne, małe, duże, wielkie zbiorniki, cysterny, wreszcie rzeki i jeziora! Wszędzie te cholerne bąbelki i ciemny płyn. Chcę wskoczyć do jeziora. Dziwna postać ostrzega mnie słowami:
- pływamy, pływamy, ale nie pijemy.
-Jak to?!
- dwa pięćdziesiąt kochaniutki!
Sięgam do kieszeni, a tam pustka. Złamanego grosza! Rozpacz i strach.

Budzik. Klnę kolejny raz sam na siebie, że przypadkiem o nim nie zapomniałem. Klnę i wstaję, klnę i idę do lodówki. Klnę, nic tam nie ma.
 Bob