piątek, 21 października 2011

Nad końcem świata lament wielki!

Godz. 17.00 21 X 2011r.
Gdy nadchodzi ostatnia godzina życia, Twojego i wszystkich dookoła, nawet Twojego kota i kota Pana Prezesa i koniec końców, prawdziwy THE END bez szczęśliwego zakończenia – jak w Titanicu. To zaczynasz się zastanawiać: Chwila! Niee no, znowu?!

Godz. 18:14  21 X 2011r.
I znów poślizg. Tylko czemu? Miało być o osiemnastej. Moim zdaniem to przesada. Jak można tak ważną rzecz odkładać choćby pięć minut, a tutaj już czternaście! Takie wydarzenie musi być zapięte na ostatni guzik! Tak jak guziki w poduszce, bo inaczej gdy przypadkiem w nocy ręka się tam zaplącze, to strasznie irytuje, przynajmniej mnie. Gdybym miał podać inny przykład jak bardzo ma być zapięte na ostatni guzik to podałbym przykład raczej bardziej metaforyczny, niż dosłowny; bo nie wiem czy wiecie, ale ludzie wolą metafory, ponieważ nie muszą ich rozumieć żeby robić mądre miny i udawać, że wiedzą o co chodzi. A gdy taki jeden delikwent nie zna słowa, to niczym się nie wybroni. Dlatego właśnie woli powiedzieć: 'To się ciągnie jak Moda na sukces', niż – 'Chroniczny'. Wracając do tematu: aby reszta ludzi wiedziała jak bardzo na ostatni guzik, to powiedziałbym, że musi być przygotowane tak jak snajper do strzału albo i lepiej - jak dożynki na wsi. Mało tego! Powinno być gotowe dużo wcześniej, a o 18 to tylko wstęgę przeciąć, guzik przycisnąć i fru. A może coś nie zadziałało? Może coś złego się stało? To nie możliwe przecież w takiej sytuacji? Co jeszcze gorszego może się stać? No proszę? Może to już po wszystkim?

Godz. 19.25  21 X 2011r.
Skandal, czysty skandal! Ktoś sobie z tego społeczeństwa robi zwykłe jaja. Kto się wytłumaczy prawie siedmiu miliardom czekających ludzi?! Proszę państwa jak to inaczej nazwać? Pamiętacie? Jak krzyczeli? Że 2000! Koniec świata! Zagłada! Że magnetowidy padną! I co wykrzyczeli? Słyszymy przecież jak gwiździ za oknem, widzimy, że leje, że piździ – czyli, krótko mówiąc - normalka… Baba Vanga? Majowie? Nostradamus? Ksiądz Natanek?! Wszyscy oni tak krzyczeli i nic. Jak to tak dalej pójdzie to mówię Wam: TO JEST KPINA! Przeżyłem już co najmniej cztery końce świata, tyle pamiętam. Pewnie było więcej i dziś też czekałem. Piwo chciałem kupić, ale psiakrew nie wiedziałem ile, bo nie mogłem zgadywać, czy na cały wieczór, czy do osiemnastej. Jak tylko do osiemnastej to w wypadku gdy wypadku nie będzie i nic się nie stanie… będę musiał wstać i iść. Lub na odwrót – jeśli rypnie o osiemnastej, a ja w lodówce zimne mam… to szkoda straszna jak się zmarnują. Znajomych zaprosić też chciałem, ale na którą zaprosić? Na szesnastą? Bez zsnsu. Dobrze, że nie zaprosiłem, bo wstyd. Tak coś obiecać, a potem nici.

Eeehh. Pozostaje nam tylko czekać na murzyńskiego papieża, a tymczasem, żyć trzeba i zjeść trzeba.


Bobiszcz

środa, 5 października 2011

Martwy blog roku 2011

Z przyjemnością chcę poinformować państwa, że ten cichy, spokojny i nudny blog, został wyróżniony nagrodą „Martwy blog roku 2011”. Wyróżnienie to jest dla mnie o tyle wyjątkowe, że nagrody za rok 2011 zwykło się przyznawać, dopiero w roku 2012 – to znaczy, wtedy kiedy rok się skończył i nic już wydarzyć się nie może. Szanowne jury stwierdziło jednak, że nagrodę można z czystym sumieniem przyznać już teraz – motywując swoją decyzję słowami: Jeszcze nigdy w polskim Internecie, ani nawet w całym bloku wschodnim nikt tak umiejętnie (nie)prowadził swojego bloga…” Koniec cytatu.
Oglądając rozmaite gale rozdania nagród, widziałem jak to wyróżnieni dziękują i mówią ładne rzeczy… Tak też mam zamiar się zachować i spróbuję.

Przede wszystkim chciałbym podziękować Wam – czytelnikom, bo liczba odwiedzin, to niewątpliwie Wasza zasługa. Nie potrafię wyobrazić sobie tego osiągnięcia bez Was. To Wy tworzycie tego bloga! (nie, tutaj to chyba trochę przesadziłem – trzeba inaczej) To dzięki Wam, ten blog jest taki jaki jest, (cholera, gdybym to ja był czytelnikiem, to po tym zdaniu obraziłbym się. Inaczej). To nasz wspólny sukces i każdy z nas ma w niego wkład. Mój: taki, że nie wklepałem tu ani jednego słowa od trzech miesięcy, może dłużej. Z kolei wasz, że stanęliście na wysokości zadania i nie odwiedzaliście tego miejsca równie długo. Dziękuję i pozdrawiam również moją mamę (bo mamę zawsze warto pozdrowić) i kota, za to, że jedyny raz kiedy chciałem coś napisać w połowie sierpnia spał smacznie na moim komputerze, zniechęcając mnie do podjęcia czynności otworzenia go. Równocześnie zapewniam, że to nie koniec sukcesów w tej dyscyplinie. Obiecuję dalszą ciężką pracę, oraz walkę o kolejne wyróżnienia.

A teraz bardziej na poważnie (jeśli można o jakiejkolwiek powadze w tym miejscu pisać). Pomyślicie sobie. ‘Oho znów pisze o byle czym, bo nie ma pomysłów’. Otóż po pierwsze pomysłów, to on ma co nie miara, ale jedne zbyt durne, drugie zbyt poważne, a jeszcze inne to aż głupio, lub szkoda w tekst zamieniać, po drugie od zawsze pisałem tu o byle czym… Wakacje się skończyły i wierzcie lub nie, teraz mam więcej czasu! W tym miejscu naprawdę obiecuję poprawę i to w tę dobrą stronę. Pozdrawiam i do przeczytania.
Obibob/k

czwartek, 30 czerwca 2011

Anegdotka #2 - Ustrzyki Górne - Centrum

Poranek w Ustrzykach Górnych. Pogoda nijaka - ni to słońce ni to deszcz, powiedzieć można wczesna jesień, choć środek lata. Przed sklepem o bądź, co bądź dumnej nazwie: "Centrum"; siwawy mężczyzna - twarz poniszczona, fioletowa czapka i jak się okazało - bajeczna wręcz serdeczność w głosie, z odległości kilku kroków krzyczy do drugiego:
- Co tam, panie?!
Gdy podali sobie dłonie na przywitanie, drugi o podobnej barwie głosu i wszystkiego innego, łącznie z twarzą, tylko niższy o pół głowy, rzuca krótko:
- nic to, panie!
- To dziś ja przodem? - powiedział wyższy i bez słowa z żadnej ze stron udał się do "Centrum". Dwie minuty później z drzwi sklepu wyłaniają się po kolei: dwa butelkowane, uśmiech od ucha do ucha, fioletowa czapka i słowa:
- no i co tam, panie?!
- nic to, panie!
Morał? Pan każe - sługa musi...

sobota, 25 czerwca 2011

Kłopotki

Coś mi tutaj nie pasuje i to chyba nie moja wina. Na Firefoxie blog działa normalnie, na Chromie coś się knoci:) Gdyby ktoś kto używa Chrome; mógł powiedzieć mi czy u Niego też nie jest ok - byłbym wdzięczny:)

Bob

piątek, 17 czerwca 2011

Czerwiec. Słonko. Kwiaty...

Ach! Czerwiec! Słonko! Kwiaty! Zdaje się, że jeszcze nie tak dawno narzekaliśmy. To jeden narzekał, że zimno, drugi znów, że mokro, jakiś inny, że pół dnia traci na ubieranie się i rozbieranie; przy wychodzeniu i wchodzeniu do domu. Tymczasem temperatura już dawno dała zimie popalić i wysuszyła grunt do tego stopnia, że na zewnątrz można wyjść nawet na bosaka, a i dupsko na trawniku da się posadzić.

Nie mniej - dalej narzekamy. Na różne sposoby, ale co najmniej dwa. Według mnie narzekanie może przybrać formę zdrową i patologiczną. Zdrowa to taka, kiedy ktoś narzeka, bo ma prawdziwy powód. Powody też mogą być różne i każdy potrafi sobie na szybko kilka przykładów przedstawić, o czym jestem głęboko przekonany. Formą ciekawszą jest forma patologiczna i samo mądre słowo, jakim nazwałem ten typ, świadczy o głębokiej złożoności problemu. Człowiek, który narzeka; nazwijmy go ‘NARZEKAJŁĄ’, znajduje sobie przedmioty swojego ‘narzekalstwa’, jeden po drugim. Kiedy nie ma na co narzekać – to robi mu się szalenie nudno. Wtedy za cel stawia sobie znalezienie kolejnego obiektu ‘narzekalskich’ praktyk. ‘Narzekajła’ powie więc:

Na miły Bóg! Ile kup na chodniku, doprawdy nie da się tędy przejść! Jestem pełen nieposzanowania dla MPGK, oraz patrzę z politowaniem na właścicieli psów!

To oczywiście stopień pierwszy, z jednej strony najmniej szkodliwy, czasem okazuje się jednak – najbardziej irytującym, zapewne z powodu używania, bądź co bądź - dziwnych określeń. Dla równowagi przykład cięższy:

K*** ile tu kup! K*** zaraz w którąś wdepnę! Zas*** psy! J*** MPGK!

‘Narzekajła’ narzeka na wspomniane psie kupy i na to, że za ich zniknięciem późną wiosną kryje się spisek. Na gorący piasek na plaży, na komary nad jeziorem i na to, że w górach jest pod górę, a na nizinach nie jest z góry, na mrok po zmroku i pierwszy promień słońca rano, który nie daje spać przedzierając się przez szparę pomiędzy zasłonami. LUBI narzekać na spóźniający się autobus i na ten, który odjechał za szybko o minutę. Również na to, że czasem siedząc już w autobusie, który planowany odjazd ma za cztery minuty, nie odjeżdża minutę szybciej. Na to, że lody topią się szybciej w upał, na trzydzieści stopni Celsjusza z hakiem w pierwszej połowie lipca i na niecałe dwadzieścia cztery stopnie w drugiej połowie – kiedy to ma urlop. Że kamyczek WPADŁ DO SANDAŁA i trzeba zdjąć żeby wypadł, bo sam nie wylezie za żadne skarby, że te włosy w nosie rosną, że wieczorem w łóżku, kiedy już mu się oczka zamykają i robi się błogo, a do głowy zaczynają przychodzić niestworzone rzeczy; zaczyna swędzieć pięta i trzeba się poruszyć i podrapać, a tym samym rozbudzić. Że muchy nie bzyczą trochę ciszej, a komary trochę głośniej, żeby dało się je usłyszeć kiedy są w pobliżu, że dym z ogniska leci w twarz, a kiedy się przesiądzie to też leci w twarz. Na reprezentację w piłce nożnej, kiedy gra źle i na tą samą reprezentację kiedy gra dobrze, ale mogłaby jeszcze lepiej, bo przecież są jeszcze lepsi, a nie powinno być! ‘Narzekajła’ narzeka w końcu na innych ‘narzekajłów’, że narzekają na jakieś głupstwa i skończyć nie mogą.

Bob

środa, 18 maja 2011

Niefart Bogusz, niefart...

I choć od tamtej chwili minęło już trochę czasu, choć po niej były inne - wydawałoby się takie same, to tamta była mi szczególna. Straszna była to strata, straszna i bolesna. Nawet nie wiem kiedy się od siebie oddaliliśmy, a oddalenie to, okazało się być nieodwracalne, bo jak wrócić do czegoś, kiedy nawet nie wiadomo od czego zacząć, gdzie szukać?
Od tamtej pory nie mogę też wyrzucić z głowy złych myśli. Co u niej? Kto z nią teraz jest? I gdzie jest? Może U BOKU kogoś innego, kto tylko czeka, żeby przy pierwszej nadarzającej się okazji zostawić ją bez mrugnięcia okiem. Jaki jej los? Jaki mój – bez niej?
Tak mnie zostawić! Bez pożegnania, a miałem ją tylko dla siebie… Niewierna! Pomyślałem też sobie: na co czekasz? Idź, zdobądź nową. Niestety tego typu strata to strata na zawsze. I nawet jeśli zdobędę nową i następną i następną i STO, to zawsze będzie to STO i ta jedna mniej.
Nikt nie lubi gubić pieniędzy. Wydaje mi się jednak, że ja jakoś szczególnie. Właściwie to nigdy dotąd nic nie zgubiłem. To brzmi jak pewnego rodzaju opozycja do tego, co dosyć często mówią ludzie sceptycznie nastawiając się do udziału w różnego rodzaju konkursach i loteriach, lub z euforią po wygranej: „nigdy nic nie wygrałem”. Co za niefart! Co za pech! Ja nie dość, że nigdy nic nie wygrałem, to teraz jeszcze gubię!
Ciekawe co pomyślał ten szczęśliwiec? Widząc gdzieś przy chodniku sto złotych, moje sto złotych, ciężko zapracowane sto złotych, sto złotych przypłacone zakwasami i odciskami! Czy schylił się od razu i szybko schował do kieszeni? Bo nawet jeśli on tego tak w tej chwili nie odbierał, to było tam dziesiątki osób, które widziały i pomyślały – złodziej… Może zatrzymał się, porozglądał, usiadł na ławce nieopodal i niczym dzikie zwierze - wpatrzone w ofiarę, wlepił wzrok w moją stówę, żeby w odpowiednim momencie zaatakować, porwać i zaspokoić swój głód. A może całkiem inaczej – idąc, zobaczył taki kąsek, bez ceregieli schylił się, podniósł, obejrzał i z uśmiechem tryumfu popatrzył na innych przechodniów; tak jakby chciał powiedzieć: TO MOGŁEŚ BYĆ TY.
A potem? Kiedy już była jego? Wersja pierwsza jest taka: mógł długo zastanawiać się, co zrobić z takim prezentem? Wybierać za i przeciw, skonsultować się z partnerem, zadzwonić do maklera, DORADCY FINANSOWEGO, adwokata, pójść do spowiedzi… a po niej rzucić na tacę. W wersji drugiej, szczęśliwiec mógł chwycić co prędzej za telefon, zadzwonić do kumpli i krzyknąć: chłopaki wpadajcie wieczorem do mnie!
Zdaje sobie sprawę, że pewnie nie tylko ja zgubiłem kiedyś pieniądze i niejeden je znalazł. Na pewno w skali kraju zdarza się to stosunkowo często. Więc jeśli znalazłeś ostatnio stówę, to gdybym mógł coś zasugerować: dużo bardziej wolałbym tę drugą wersję. Jeśli ja jestem w nienajlepszym humorze i opłakuję stratę, to niech chociaż ktoś się tym kosztem zabawi. Wszak równowaga w przyrodzie być musi!
bB

środa, 4 maja 2011

Krótka lekcja życia i ekonomii

I Oszczędności
Ciekawe, czy ktoś pamięta jeszcze Szkolną Kasę Oszczędnościową? Zastanawiam się, czy nadal taka istnieje i czy dzieci nadal zamiast psuć zęby na lizakach, stawiają swoje pierwsze kroki w świecie seksu i biznesu. Tak! Bo jak w pierwszej klasie podstawówki najskuteczniej zbajerować koleżankę, niż stówą na niebieskiej książeczce? Rok później sytuacja mocno się zmieniła, bo na komunie każdy dostał zegarek i pieniądze. Stówa na koncie nie robiła już takiego wrażenia jak kiedyś. Jeszcze później wpłacanie pieniędzy na SKO stało się wręcz obciachem. Po chwili namysłu; sprawa oszczędności wygląda jak sinusoida. Dziś gdy (o zgrozo!) leci mi 3 dziesiątka, znów warto (byłoby) się pochwalić, że ma się odłożone trochę grosza na koncie.

II Oszczędzanie
Logicznie myśląc - oszczędności są konsekwencją oszczędzania. Gdzieś wyczytałem, że gdyby człowiek sikał pod prysznicem, to w ciągu tylko jednej doby, zaoszczędziłby około 12 litrów wody (niewykorzystanej w spłuczce). Wystarczy na wyleczenie kaca po dużej imprezie. Ponoć pod prysznicem sika 75% Brazylijczyków… Czy Brazylijczycy dużo piją? Na pewno mają łatwiej, bo najzwyczajniej w świecie mogą sobie na to pozwolić – tyle wody w zapasie... Przykładowo Polacy dużo piją, ale już pod prysznicem nie sikają, a rano cierpią kacowe suszy-katusze.

III Oszczędnie
Kłopoty finansowe, czyli tak zwany kryzys. Może być taki jak ten, który ponoć cały czas mamy, ale politycy przekonują, że już się kończy, jednocześnie strasząc kolejnym. Lub też mniejszy – który mam wrażenie jest był i będzie. Dotyczy, dotyczył i będzie dotyczył mojego portfela na wieki wieków amen. Nie ważne jaki, zawsze wywołuje smutek i żal. A co poprawia humor i relaksuje lepiej niż zakupy, dobra impreza, wycieczka? Każda z tych rzeczy kosztuje i to często nie mało. Moja rada brzmi więc następująco: „Mając kłopoty finansowe głupotą jest żyć oszczędnie. Należy najzwyczajniej w świecie – więcej zarabiać” Et voila!

IV Oszczędzaj!
Ile razy oglądając filmy przygodowe, widzieliśmy bohaterów w ekstremalnych sytuacjach, mówiących z grobową powagą: „oszczędzaj wodę…”. Jako, że jestem zwykłym śmiertelnikiem i w tak trudnej sytuacji nigdy się nie znalazłem, mogę hollywoodzkie: „oszczędzaj wodę…” odnieść do sytuacji, z której płynie pewna lekcja. Ale po kolei. Budzisz się po imprezie i czujesz, że w głowie masz plemiona Tutsi i Hutu. Widzisz, obok łóżka butelkę do połowy wypełnioną wodą. Pomijam już fakt, czy butelka jest faktycznie w połowie pełna, czy może pusta. Ty wiesz tylko, że jest jej mało. Co robisz? Katujesz się przez trzy godziny, pijąc szklankę wody, co godzinę? Czy może wypijasz wszystko na raz, myśląc – potem się pomartwię… Przepraszam, że przykład niewyszukany, ale jak już wspominałem jestem tylko szarym numerkiem, na długiej liście w urzędzie gminy. A teraz lekcja: „nie martw się na zapas, a nuż ktoś Cię poratuje”.

Morał
Oszczędź sobie – zostaw oszczędzanie oszczędnym.

PS.Dział ekonomii Bobiscz.blogspot.com, pozdrawia koleżankę z działu biznesowego Onet, która porannym artykułem pobudziła dział ekonomii Bobiszcz.blogspot.com do tematów prawdziwie ekonomicznych,  z tropu których szybko zboczył.

środa, 16 lutego 2011

Taniec z gwiazdami

Informacja, jaka dotarła do mnie jakiś czas temu przekroczyła wszelkie granice zasad jakie obowiązują przy przekazywaniu komuś ważnych informacji. Chodzi o taką zwykłą i wcale niedużą dozę odpowiedzialności. Wiadomo, co niegdyś robiono z posłańcami przynoszącymi złe wieści... Można jednak kary w bardzo łatwy sposób uniknąć - stosując się do prostej zasady, która brzmi: „nie psuj mi humoru po dziewiętnastej”. Jestem wyznawcą tej zasady od czasów mojego dzieciństwa. W tych dobrych czasach siadając o dziewiętnastej przed telewizorem, zaczynała się dobranocka. Przed dobranocką pojawiał się jeszcze jeden mały jeżyk, który zapierniczał z jabłuszkiem na plecach przed swój mały, jeżowy telewizorek. Od tej pory pewnym było, że do rana, już nic złego nie może się zdarzyć. Wracając jednak do tego, co mną tak dziś wstrząsnęło...

Ponoć jest trzynasty znak zodiaku...

I co z tego? – pomyślałem na początku. Jednak moje umiejętności z zakresu matematyki i logiki natychmiast o sobie przypomniały. Uzmysłowiłem sobie, że skoro rok trwa tyle ile trwa i jest podzielony na dwanaście zodiaków, to albo trzeba zrobić miejsce nowemu zodiakowi i rok wydłużyć, albo rok zostawić taki sam, a zodiaki upchać, ścisnąć, ucisnąć i zmieścić ten trzynasty, kosztem dwunastu. Roku wydłużyć się nie da z prostej przyczyny - pracownikom, trzeba by było płacić czternastki zamiast trzynastek, a na to nikt nie pójdzie. Oprócz tego dwa miesiące wakacji dla dzieciaków to mało, już w stosunku do dwunastomiesięcznego roku, a jeśli coś jeszcze po grudniu dodać, to uczniowie zrobią tu drugi Egipt. Poza tym jak nazwać to co się doda... Już widzę konkursy sms i trzynasty miesiąc, nazwany na cześć jakiejś gwiazdy. Gwiazdy, nie z nieba, a ze sceny i akurat ‘Doda’ może tu pasować jak ulał.

Wężownik

Okazuje się, (na szczęście?) że nazwa jest znana i to od dawna. Wiadomym jest też to, ile dodać oraz gdzie. Znak – Wężownik - miałby się ucisnąć pomiędzy Skorpionem, a Strzelcem. Pomijam już fakt, jak nędznie Wężownik brzmi w porównaniu do przykładowo – Raka, i że nikt nie będzie chciał być Wężownikiem ze względu na jego śmieszność. Przecież cały świat nagle wywróci się do góry nogami. Nic, kompletnie nic, nie będzie już takie samo jak bez Wężownika. Nagle - z dnia na dzień odpowiedzialne, cierpliwe i pracowite Byki zmienią się w lekkomyślne i spontaniczne barany, a nie każdy będąc przez całe życie Bykiem, chce nagle zostać Baranem... nikt nie chce być baranem. Każda dotąd Waga – hedonistka, zmieni się w poukładaną Pannę. A panna i waga to związek na pierwszy rzut oka - toksyczny.

Moi drodzy. Może się okazać, że nasi politycy z prawa przejdą na lewo i z lewa na prawo, co przyniesie wzrost ceny paliwa. Może się okazać, że Mikołaj przestanie roznosić prezenty, a ksiądz chodzić po kolędzie. Może być tak, że pary, które do tej pory doskonale się dogadywały i stanowiły wzór dla innych – co bezsprzecznie stanowiło zasługę dopasowania według znaków zodiaku, teraz rozpadną się z hukiem, bo Wężownik z Lwem się nie dogada... bardziej z jakąś inną Panną.

sobota, 15 stycznia 2011

A w przyszłym roku...

A w przyszłym roku, przede wszystkim i ponad wszystko, będę unikał kłopotów.

I to jest właściwie jedyne postanowienie, jakie sobie wymyśliłem. Bo tylko ono z tych wszystkich, które przyszły mi do głowy, ma jakieś wymierne korzyści. Pod słowem „wymierne”, mam na myśli takie, które przyniosą mi pożytek w najbliższym czasie, bo zwyczajnie nie lubię czekać.

Poszukałem trochę i znalazłem ranking postanowień noworocznych Polaków. Dochodzę do wniosku, że moje postanowienie, jest lepsze, a nasze społeczeństwo wcale nie myśli. Dlaczego? Wystarczy spojrzeć na to, co mamy na pierwszych miejscach? Schudnąć. Przecież oczywistym jest, że człowiekowi nie wytrzyma, jeśli nie zobaczy rezultatów od razu, a od razu schudnąć się nie da. Drugie - rzucić palenie. Rzucenie palenia i tak nie przynosi natychmiastowych korzyści w takim stopniu jak rzucenie kłopotów, chociaż cytując Halamę: „Po trzecim dniu niepalenia wyostrza się smak… Ciekawe jak wtedy smakują papierosy…”. Zacząć uprawiać jakiś sport – to trzecie. Tutaj brak odpowiedniej motywacji oraz niedbałość, widać gołym okiem. Jakiś sport… jeśli ktoś nie zdecyduje nawet jaki sport chce zacząć uprawiać, to nie ma mowy, aby ruszył palcem w tym kierunku. Cztery – upomnieć się o podwyżkę. A jeśli szef w swoim postanowieniu, chce obciąć koszty? I tu numer pięć – zacząć oszczędzać… Numer cztery wiąże się też z numerem sześć, który brzmi: zmienić pracę.

Ktoś teraz przyczepi się mojego postanowienia i zacznie NA SIŁĘ szukać jego słabych punktów. Otóż w moim postanowieniu istnieje aneks, który – aby brzmiał poważniej - sformułowałem w (pokaleczonym wprawdzie) języku prawniczym, a który brzmi: Jeśli jednak kiedyś noga mi się podwinie i ta sztuka nie uda (patrz Postanowienie Noworoczne, Rozdział „Unikać kłopotów” §1 Ust.1 pkt 1), to na pewno nie z mojej winy, a z winy Powodu. Ponadto zaznaczam, że z całą pewnością unikałem sytuacji, których skutkiem okazały się kłopoty.

Czym w ogóle są kłopoty? Kłopoty to ciąg zdarzeń lub sytuacji, które w sposób skuteczny potrafią ograniczyć Twoje szczęście na co dzień. To jednak bardzo ogólna definicja i niewystarczająca. Żeby była pełna, oprócz skutków, należy też dodać przyczynę. Pochopność w działaniu, decyzje podejmowane bez analizy ich następstw, a wystarczy choćby najuboższy kodeks samodyscypliny, aby zredukować liczbę swoich kłopotów.

Kłopoty są niepotrzebne. Są jak Pantofelki, oczywiście nie mówię, że Pantofelki – te małe organizmy z lekcji o środowisku w szkole podstawowej - są niepotrzebne, o nie! Wracając do rzeczy - rozmnażają się przez podział, a to oznacza, że nawet z jednego kłopotu potrafią się zrobić dwa nowe. Pantofelki jednak są tym milsze, że aby powstał nowy osobnik, to ten stary musi oddać kawałek siebie, a co za tym idzie - jest słabszy, kłopoty już niekoniecznie.

Z niepewnych wprawdzie źródeł, (a niech mi ktoś w dzisiejszym świecie znajdzie pewne) dowiedziałem się, że ponoć osiemdziesiąt procent kłopotów rozwiązuje się sama. To cztery z Twoich pięciu problemów. Gdyby się nad tym głębiej zastanowić, to może jest w tym dużo racji. Jednak jak w każdej innej „podpowiedzi do życia” tego typu, tak i w tej, znajduje się haczyk. Trzeba wiedzieć, które z nich rozwiążą się same. Tym można dać spokój i swobodę działania, tymczasem pozostałym poświęcić więcej uwagi.

Skąd wiedzieć, które są które? Nikt nie wie. Postaram się dowiedzieć w najbliższym roku. Taka wiedza bardzo przyda mi się w realizowaniu mojego postanowienia noworocznego – Unikać kłopotów. Dobrze, że do nowego roku mam jeszcze ponad 11 miesięcy - zdążę…

Bob